top of page

36- dniowa podróż z dziećmi po Ameryce Południowej- Boliwia, Chile i Argentyna

Wcześnie rano ruszamy na zwiedzanie La Paz. Trochę pada, ale jest lepiej niż wczoraj. Wybieramy się do wszystkich miejsc zaznaczonych w przewodnikach, jako warte odwiedzenia. Między innymi targ czarownic, którym wszyscy podróżnicy się zachwycają.

Mnie na pewno nie zachwycił. Szczególnie widok suszonych zarodków lamy, które rzekomo przynoszą szczęście. Bestialstwo i tyle. Targ nie różni się niczym od pozostałych, które odwiedziliśmy oprócz tego, że oferta jest rozszerzona o jakieś "magiczne" specyfiki na wszystkie choroby świata. Atrakcją wartą polecenia jest kolejka linowa, która rozciąga się po całym La Paz. Kiedy skorzystamy z linii żółtej wjedziemy na sam szczyt stolicy i ujrzymy niesamowite widoki. Jednolite budynki, umieszczone na każdym kawałku powierzchni. Coś pięknego. Bilet na jedną linie kosztuje 3Bs, a na dwie linie 5Bs. Jedną linią można jechać tylko w jedną stronę na jednym bilecie. Z powrotem trzeba wysiąść z kolejki, mimo że zawraca bez przestojów, kupić bilet i jechać dalej. Kolejka była odpowiedzią na ogromne korki w mieście i ułatwiła znacznie komunikację. Dla turystów jest fajną atrakcją.

Wieczorem jedziemy nocnym autobusem do Sucre z przesiadką w Potosi. Tak było zdecydowanie korzystniej cenowo niż wybór autobusu bezpośredniego. Zapłaciliśmy 92+20Bs, a La Paz- Sucre kosztowało 170Bs. Sucre to urokliwe, białe miasto, które uważane jest za najładniejsze w Boliwii. Cisza tu i spokój. Wchodzimy do restauracji, żeby zjeść obiad a tutaj wita nas nasz znajomy, którego poznaliśmy w trakcie problemów z powrotem po Machu Picchu. To z nim przeprawialiśmy się przez rzekę. Co do wyjątkowych spotkań to podczas drogi torami do Aquas Calientes jedna para zatrzymała się i powiedziała, że znamy się z Wenezueli. My ich nie pamiętamy, ale w Wenezueli byliśmy, więc to możliwe:) Świat jest mały. Spacerujemy po miasteczku, ciesząc się piękna pogodą. Jest ponad 20 stopni. Fajna pogoda jak na ostatni dzień grudnia:) Zostajemy tu na dwie noce. 

Rano jedziemy do Ujuni. Znów przez Potosi, bo tym razem żaden przejazd bezpośredni nie pasuje nam godzinowo. Bilet do Potosi kosztuje 21Bs, a Potosi- Uyuni 30Bs. Ważna informacja: autobusy do Uyuni odjeżdżają z innego terminala niż ten, na który dowozi autobus z Sucre. Musimy znaleźć colectivo bus i pojechać nim na Ex terminal. Busy stoją pod dworcem. 

Salar de Uyuni. Znalezienie noclegu w Uyuni późnym wieczorem, kiedy jest już ciemno to nie lada wyzwanie. Mała dostępność miejsc i wysokie ceny. Wcześnie rano zaczynamy polowanie na jeepa, który zawiezie nas na najciekawszą atrakcję Boliwii, czyli Salar de Uyuni. Naszą przygodę zaczynamy wraz z z cudownym przewodnikiem Beimarem oraz dwójką Włochów, którzy okazali się pozostać naszymi znajomymi na znacznie dłużej niż 3 dniowa wycieczka jeepem. Pierwszy przystanek to cmentarz pociągów.

Znajdują się tutaj pociągi, które są popsute, a ich naprawa jest zbyt kosztowna. Linia pociągów nadal działa i przewozi minerały z Potosi. Widok jest surrealistyczny. Stare pociągi, dookoła jakby pustynia, wszystko tworzy całość nie do opisania. Kolejne kilka przystanków to pustynia solna. Miejsce, gdzie ziemia łączy się z niebem.

Odwiedzamy to miejsce w porze deszczowej, dlatego widoki są niesamowite. Nasze odbicia są widoczne na lustrzanej powierzchni wody. Wieczorem docieramy do hotelu solnego, w którym jemy kolację i spędzamy noc. Nie ma prądu przez cały pobyt co dodatkowo nadaje klimatu naszej podróży. O 6 rano jemy śniadanie i ruszamy na kolejne zwiedzanie. Pierwszym przystankiem jest miejsce, w którym kiedyś było jezioro, a teraz została tylko rafa koralowa, widoczna na powierzchni ziemi. Ciekawe wrażenie zobaczyć rafę bez obecności wody. Po drodze obserwujemy biegające pikunie, takie smuklejsze lamy i uprawianą quinoe. Odwiedzamy również wulkan Oljague, który jest aktywny. Ma 5700 m.n.p.m wysokości. Znajduję się zarówno po stronie Boliwijskiej i Chilijskiej.

Nad lagunami oglądamy tysiące pięknych flamingów, a na deser, ostatni przystanek, czerwona laguna z flamingami i lamami w jednym. Strasznie wieje wiatr. Jesteśmy na prawie na 5000 m.n.p.m. Mamy jednak szczęście, ze jesteśmy w porze letniej, bo potrafi być tutaj -20 stopni. 


Ostatniego dnia naszej wycieczki jeepem zaczynamy od gejzeru Morning Skin Sun, pod którym jest drugie największe jezioro na świecie. Jesteśmy na wysokości 5000 m.n.p.m. Wulkan jest aktywny, a z ziemi wydostaje się para. Ziemia bulgocze sprawiając niesamowite wrażenie.

Odwiedzamy jeszcze lagunę, kilka pięknych gór i kąpiemy się w gorących źródłach.

Temperatura wody to 40 stopni, a kilka metrów od nas brodzą w wodzie flamingi. Można powiedzieć, że bierzemy kąpiel z flamingami.


Ostatni punkt naszej podróży to granica Boliwii i Chile.

Skorumpowani strażnicy biorą od nas nielegalną opłatę w wysokości 15 Boliwianos na osobę za pieczątkę świadczącą o opuszczeniu kraju. Na granicy pracują dwie osoby. Jedna jest odpowiedzialna za wejście do kraju, druga za opuszczanie go. Kolejka ciągnie się na kilka metrów. Razem z naszym kierowcą bierzemy paszporty 7 osób i wręczamy je strażnikowi. Z całej siódemki tylko na moją twarz może popatrzeć strażnik. Nawet tego nie robi. Najważniejsze, żeby wziąć opłatę. Nie ważne czyj paszport przyniosłam. Wsiadamy do busa i jedziemy na drugą granicę. Tym razem chilijską.

Tutaj nie idzie już tak łatwo. Czekamy 3 godziny chociaż przed nami stoi zaledwie kilka aut. Wszyscy są zirytowani bo nie wiadomo co się dzieje. Kiedy przychodzi nasza kolej już wiemy dlaczego cała procedura tyle trwa. Wszystkie dane z paszportu są wpisywane ręcznie, brak skanerów. Kontrola bagażowa odbywa się również ręcznie. Wkładają ręce do każdego plecaka, do każdej walizki, nieudolnie próbują coś znaleźć. Człowieka nie przeszukują. Jedziemy do San Pedro de Atacama. Trochę tutaj jest jak na dzikim zachodzie. Pustynia, szerokie drogi, włóczące się psy, gorąco. Szukamy noclegu. Hostel kosztuje tyle co apartament w centrum Madrytu. Ceny w restauracjach wysokie. Główna ulica mimo, że jest bardzo turystyczna, ma coś w sobie. Rano ruszamy do Argentyny. Bilet do Salty kosztuje 200zł/osobę. Sporo. Znajdujemy się na granicy i ku naszemu zaskoczenie w jednym budynku mamy wyjście z kraju i wejście do Argentyny. Okienko obok okienka. Mimo całego autobusu ludzi wszystko przebiega sprawnie. Około godz. 19 jesteśmy na miejscu i idziemy do naszego hostelu. Jedzenie w Argentynie trochę nas rozczarowało. Nie ma street foodu, tak popularnego w poprzednich krajach. Są tylko budy z fast foodami bardzo niskiej jakości. Przez kolejne dni zwiedzamy Salte.


Jest to bardzo ładne miasto na północy Argentyny, z bajkowymi kościołami, urokliwym uliczkami i pięknymi parkami. Warto się tutaj na chwilę zatrzymać. Ludzie są uprzejmi, trochę inni niż w Peru i Boliwii. Bardziej podobni do Chilijczyków. Po zwiedzeniu Salty zaczynamy naszą drogę powrotną, w kierunku Limy. Na początku Quicaca, czyli miejscowość na granicy Argentyny i Boliwii. Autobus jedzie około 7 godzin, za 650 argentyńskich peso. Z dworca w Quicaca należy udać się pieszo do granicy Argentyńskiej. Zajmuje to około 10 minut. Kolejka nie jest duża, a obsługa w miarę sprawna. Udajemy się do kolejnej granicy. Tym razem boliwijskiej i ku naszemu zdziwieniu nie ma żadnej osoby w kolejce. Okazuje się, że formalności związane z wejściem do kraju zostały już załatwione na granicy argentyńskiej. To duże ułatwienie. Planujemy znaleźć autobus nocny do Cochabamby lub Oruro. Bierzemy taksówkę na dworzec autobusowy, bo ten dworzec, który jest najbliżej granicy, nie jeździ w dalsze trasy. Udaje nam się znaleźć nocny autobus do Oruro. Semi cama za 105Bs. Nad ranem docieramy do Oruro, bierzemy colective bus do centrum, znajdujemy hostel (co nie jest takie łatwe) i idziemy zwiedzać miasto. Jest całkiem ładne. Nazajutrz wybieramy się do La Paz. Bilet korzystniej kupić na zewnątrz od osób, które wykrzykują nazwę miejsca docelowego. Zapłaciliśmy 20Bs. Na dworcu chcieli 30Bs. Nie chcemy zostawać kolejnego dnia w La Paz i w sumie wcale nie chcieliśmy tutaj przyjeżdzać, ale autobusy jadą tylko do Peru z La Paz. Przez korki dojeżdżamy z opóźnieniem, co w konsekwencji skutkuje odjazdem prawie wszystkich autobusów do Limy. Prawie, ponieważ został tylko jeden, ale w dosyć ciekawej wersji. Najpierw musimy dojechać taxi do miejsca, z którego odjeżdżają busy do granicy. Przechodzimy samodzielnie dwie granice, zawożą nas tuk tukiem na stację autobusową, z niej wsiadamy do autobusu, jedziemy kolejną dobę z przesiadkami. W drodze powrotnej zwiedzamy Huacachinę i ogromną pustynię peruwiańską.


Kolejnym autobusem docieramy do Limy, która jest ostatnim miejscem, w którym spędzamy podróż naszego życia. Wnioski? Było cudownie. Teraz pisząc tego bloga, oglądając zdjęcia, przypominając sobie wszystkie pozytywne i negatywne przygody wiem, że było warto. Długie wakacje z dziećmi nie muszą być straszne. Wszystko trzeba dobrze zaplanować. nie reagować na marudzenie i dobrze się bawić:)

91 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page