Nasze problemy z agencją turystyczną się nie skończyły, bo są winni nam sporo pieniędzy. 444 sole za Machu Picchu i 200 soli za transport. Nie możemy im tego odpuścić. Codziennie nas zwodzą, obiecując zwrot, do którego nie dochodzi. Musimy iść na policję. Dowiaduje się, że w Cusco swoją siedzibę ma policja turystyczna. Opowiadamy im naszą historię, a oni w pierwszej kolejności wykonują telefon do agencji. Pierwszy policjant łagodnie rozmawia z agencją, ale po chwili wtrąca się drugi i ostro żąda w naszym imieniu zwrotu pieniędzy. Agencja deklaruje, że zaraz oddzwoni, jednak nie można już z nimi nawiązać połączenia. Piszą do nas, że jutro wyślą pieniądze. Składamy raport policyjny i udajemy się do apartamentu na naszą ostatnią noc. Rano dostajemy wiadomość, że przelew został wysłany, jednak tylko za bilety na Machu Picchu. I znów obietnice, że za transport dostaniemy gotówkę, która zostanie przywieziona do apartamentu. Przywozi, lecz znów nie cała kwotę. Tym razem brakuje 50 soli do ostatecznego rozliczania. Podają absurdalne i kłamliwe powody braku całej kwoty. W między czasie mailowo kontaktuje się z nami policja, która chce wiedzieć czy agencja oddała pieniądze. Mamy wrażenie, że ta historia nigdy się nie skończy. No i jak tu wierzyć w ludzi.
Wybieramy się do Puno nocnym autobusem. Bilet kupujemy za 30 soli. Docieramy o 6 rano i wybieramy na dworcu firmę, która zabierze nas nad jezioro Titicaca. Jest to najwyżej położone jezioro żeglowne na świecie. Odwiedzamy dwie wyspy. Uros i Tacile. Wycieczka to koszt 45 soli za osobę, jedno dziecko gratis. Płyniemy zamknięta łódka, bo na zewnątrz jest bardzo zimno. Niedaleko od brzegu znajduje się pierwsza wyspa.
Witają nas pięknie ubrane panie, które przedstawiają się nam i pokazują jak mieszkają. Wieje sztucznością. Za bardzo wysokie ceny można kupić ręczne wyroby, które już widzieliśmy w całym Peru. Za zaśpiewaną piosenkę należy się napiwek. Nagle podpływa nowa łódka, która wyglądem przypomina Azjatycką tandete z głowami smoków na pierwszym planie. Musimy zapłacić po 10 soli za osobę za mega nudne 10 minut falowania. Płyną z nami panie z wyspy, które ponowne śpiewają Niestety nie mają talentu i oczekują znów napiwku. I niech ktoś mi powie, że to nie jest zepsute turystycznie miejsce.
Płyniemy do drugiej wyspy. Zaczynamy od spaceru po górę. Jest wysoko, więc zadyszka nas łapie, ale droga nie jest długa. Docieramy na plac, na którym jest mniej więcej nic. Płynęliśmy ponad 2 godziny, żeby zjeść pstrąga i z góry obejrzeć jezioro. Ładnie jest, ale żeby od razu poświęcić cały dzień na taką wycieczkę? Nie polecam. Była jeszcze opcja zobaczenia Titicaci od strony boliwijskiej, ale teraz już wiemy ze nie chcemy.
Rano ruszamy do Copacabany. Bilet kosztuje 30 soli. Przekraczamy granicę Peru i Boliwii i właściwie nic się nie zmieniło. Krajobraz taki sam. Ludzie w tych samych tradycyjnych strojach. Na targach te same pamiątki. Jedzenie niemalże to samo. Tylko droższe noclegi. I coraz zimniej. Copacabana jest piękna. Z góry widok na Titicace. Kręcimy się po mieście, odkrywając. że na banknocie 50 boliwianos są flamingi:)
Od teraz w kantorach nie godzimy się na tą drugą, brzydką pięćdziesiątkę, ponieważ nominał 50 występuje w dwóch odsłonach. Rano jemy śniadanie na chodniku. Pani serwuje bułkę ze smażonym jajkiem i pomidorem. Do tego kawa o smaku mleka. Jesteśmy najedzeni.
Oglądamy główny plac i trafiamy na wesele. O godz. 9:) W kościele głośno gra marsz weselny, a para młoda przechodzi przez środek kościoła, budząc zachwyt gości. Przed kościołem gra na instrumentach grupa grajków. Trochę wyglądają jak mariachi. Po kolei goście składają życzenia młodym obrzucając ich obficie płatkami kwiatów. Nad naszymi głowami lata dron, rejestrując całe wydarzenie. Okazało się, że tego dnia odbyło się wiele innych wesel. Po drodze do La Paz mogliśmy obserwować kilka uroczystości. Dojeżdżamy do miasta i wita nas okropna ulewa. Dworzec nie jest w stanie nas uchronić od deszczu. Wszędzie przecieka dach i jest tak głośno, że nie słyszymy własnych myśli. Jest zimno, a my nie mamy możliwości wyjścia stąd. Siadamy w jedynej restauracji, w której znajdują się jakieś miejsca do siedzenia. Po chwili nawet restauracja przecieka. Obmyślamy plan, czekamy aż przestanie padać, jemy empanady i ruszamy poszukać noclegu. Planowaliśmy zostać w La Paz na kilka dni, jednak pogoda przesądza o wszystkim. Jest tutaj za zimno, a miasto da się zwiedzić w jeden dzień. Poza tym nie chcemy podróżować nocnym autobusem w Sylwestra.
Comments